Zastanawiałem się, czy zrzeczenie się partnerstwa było dobrym
pomysłem... Byłem samotny, nie potrafiłem się śmiać, uśmiechać do
pacjentów. Moja córka też nie była najszczęśliwsza. Na pewno z matką
było jej lepiej. Postanowiłem zamknąć klinikę i wyjść na spacer, aby
przemyśleć całą sytuację. Wywiesiłem na drzwiach napis ''Zamknięte''.
Może to nie było dobre posunięcie, ale w końcu mam do pomocy jeszcze
Huntera. Stępowałem przez polanę pełną koni. Żaden się nie odezwał...
Nie mam przyjaciół, to zrozumiałe. Jestem aspołeczny, nie wierzę w to,
że ktoś mnie pokocha miłością partnerską.
Dotarłem do drugiego końca lasu. Wziąłem głęboki oddech i rozejrzałem
się. Nie było tam żywej duszy. Tylko ja i ptaki szybujące i zataczające
piękne koła na niebie. Na początku uśmiechałem się sam do siebie.
Samotność to mój przyjaciel. A jednak mam kompana... Chciałem tylko, bo
moja córka była szczęśliwa, ja się już nie liczę. Teraz miałbym 8-10
lat, lecz się odmłodziłem... Kiedyś jednak i ja odejdę. Jestem
nieśmiertelny, ale na każdego przyjdzie pora, chociaż nie chcę umierać.
To okropne. Stałem tam z podniesioną głową. Nagle ktoś zarzucił mi na
pysk sznur. Od razu zacząłem wierzgać i próbować się wyswobodzić. To
jednak było na nic. Przede mną stanął człowiek ze strzeblą. Pomyślałem,
że chcą mnie zabić i że to koniec. Przestałem na chwilę się ruszać.
Koniec już nadszedł. Zmarnowałem swoje życie nad ubolewaniem nad swymi
błędami. Inne konie potrafią się cieszyć. Ja jestem odmieńcem. Nie
pasuję do nikogo. Wszyscy mają partnera, kogoś z kim mogą porozmawiać,
chociaż rozmowa by się nie kleiła. Nie mam tej możliwości. Wtem poczułem
strzałę wbijającą się w mój brzuch. Zachwiałem się i upadłem na ziemię
powoli zamykając oczy.
Obudziłem się w boksie. A myślałem, że śmierć już nadeszła... Niepewnie wstałem i zacząłem się rozglądać.
- Nowy? - zapytał ktoś po mojej prawej strony.
Stała tam zimnokrwista klacz. Przyglądała mi się. Natomiast po lewej stronie sterczał kucyk.
- Tak jakby... I tak skąd wyjdę. - powiedziałem podchodząc do wyjścia.
Na chwilę nikt się nie odzywał.
- Nie wyjdziesz. - szepnął konik. - Thorin jestem, kuc walijski. - uśmiechnął się ciepło. - Ona to Lya, klacz Shire.
- Another. - zacisnąłem zęby.
- Mamy piękny dzień, bo jesienny. Nie cieszysz się? - zapytała samica.
- Nie. - szepnąłem. - Nie potrafię się cieszyć. Straciłem tyle lat życia na wytykanie sobie swoich błędów... Co to za miejsce?
- Schronisko dla koni. My takimi jesteśmy. - zaśmiał się Thorin.
- Nie rani cię twoja przeszłość? - zapytałem.
- Nie ważne co się stało. Jestem teraz tu, ludzie traktują mnie dobrze. Ja miałem trafić na rzeź. Lya zaś była wygłodzona. A ty?
- Ja... - mogłem im powiedzieć o tym, że mam jakieś nadprzyrodzone moce,
ale nawet się dobrze nie poznaliśmy. - Ja uciekłem z domu. Byłem
maltretowany.
Pokazałem im kilka ran, które pozostały mi z czasów źrebięcych.
- Nie chcę o tym mówić... Jest tu więcej koni? - wyjrzałem na zewnątrz.
- Są wredne. - szepnęła klacz.
- Lya! - zezłościł się ogier.
- Ja tylko mówię prawdę... Nie pamiętasz jak cię wyzywały od
''kurdupli'', a mnie od ''tuściocha''?! Masz pamięć jak złota rybka.
- ... No dobra, może są wredne, ale wszyscy są tu nowi. Wieczór idzie, a przy tym lekcje...
- Jakie lekcje? - zdziwiłem się.
- Co dzień z nami ćwiczą, abyśmy zaufali ludziom. Ty zostaniesz raczej sam, to tylko godzina dziennie.
Trzy dni potem, jakoś nie specjalnie widział mi się powrót do domu. Rasa
''dwunożnych'' nie była taka zła, ale nadal byłem dzikim koniem.
Zapoznaliśmy się lepiej, okazali się świetnymi przyjaciółmi. Nie wiem
czy próbowali mnie odmienić, ale prawdę mimo wszystko muszę wyznać...
Paśliśmy się na wielkie łące. Dzień był słoneczny, czasem powiewał
ciepły wiatr.
- Lyo, Thorinie... - zacząłem. - Uznacie mnie za wariata, lecz to co powiem jest całkowitą prawdą.
- Nie martw się. wierzymy ci. - uśmiechnęła się klacz.
Zamknąłem na chwilę oczy, po czym wyszeptałem:
- Nie jestem zwykłym koniem. Mam nadprzyrodzone moce i potrafię zmieniać się w jednorożca.
Stali tam i badali mnie wzrokiem. Czekałem na śmiechy i kpiny z ich strony.
- Wierzę ci. - kiwnęła głową samica.
- Ja też. - uśmiechnął się.
Zmieniłem się w karego konia z rogiem.
- Musiałem wam to udowodnić... Należę do stada, w którym jest wiele
magicznych koni. Jest tam też moja córka. Przeze mnie traci najlepsze
chwile swego życia... Jest dorosła, powinna znaleźć sobie kogoś, nie jak
ja.
- Nie obwiniaj siebie samego. - podszedł do mnie Thorin. - Twoja córa na
pewno nie ma ci nic za złe. Los klaczy jest w jej rękach. Pewnie jesteś
wspaniałym ojcem... A co z jej matką?
- Jest w innym stadzie. Jako pegaz. Była moją pierwszą partnerką, a ruga
zostawiła mnie po kilku dniach... Zrzekłem się więc małżeństwa.
- Nie postępuj tak. Może gdzieś tam, na krańcu świata, czeka na ciebie
samica, która jest w takiej samej sytuacji tak ty. - wtrąciła Lya. -
Chcesz mieć kogoś przy sobie? Nie rezygnuj z marzeń, a to chyba jedno z
nich...
- Tak. Macie racje. Muszę zmienić swoje życie. - mówiłem.
- Idź. Uciekaj. - zaśmiał się Thorni. - To nie miejsce dla ciebie.
- A wy?
- Nam jest tu dobrze. Ja mam dopiero 3 lata, Lya 3,5. Jesteśmy młodymi
końmi, może kiedyś ktoś się nami zaopiekuje... Spotkamy się jeszcze.
- Wyślę do was wiadomość w razie ewentualnego spotkania...
Lya zaczęła płakać. Przytuliłem ją.
- Nie zapomnimy ciebie. - szepnęła. - Uciekaj już.
Odszedłem od nich. Obróciłem się i uśmiechnąłem się ciepło... Chyba po
raz pierwszy raz. Przeskoczyłem przez ogrodzenie i pocwałowałem na
tereny stada. Tylko gdzie one były?
Błądziłem we mgle. Nagle wpadłem na jaką wielką ścianę. Spojrzałem w
górę. Była ona wysoka na pięć metrów. Obok mnie było dziwne wejście...
Wstąpiłem do środka i zacząłem chodzić po tunelach. Zdałem sobie sprawę,
że jestem w ogromnym labiryncie.
Usłyszałem głośne wołanie. Nasłuchiwałem dźwięku.
- Jest tu kto?! - krzyknąłem, aby upewnić się, że nie mam jakiś urojeń.
- Pomóż mi! - odparł również krzyczeć.
Pobiegłem za echem, jakie ''obeszło'' całą pułapkę. Nagle zobaczyłem starego konia. Kroczyłem wolno do niego.
- To ty wołałeś na pomoc? - zapytałem.
- Tak... Wszedłem do tego ''pomieszczenia''. Jest przeklęte, nie mogę z niego wyjść...
- Dlaczego?
- Gdybyś chciał przelecieć nad ''tym'' to zabiłoby cię albo zraniło. Tak straciłem skrzydła...
Zwiesiłem głowę bezładnie i wyszeptałem:
- Choć, zaprowadzę cię do wyjścia.
Myślałem, że będzie gorzej z przekonaniem go, ale posłusznie szedł za mną.
- Dlaczego mi się nie stawiasz? - zapytałem.
- Bo jako jedyny mnie próbujesz uratować... Nikt nigdy tutaj nie wszedł. Tylko ja byłem tak głupi.
Błądziliśmy razem godzinę, jednak w końcu wyszliśmy na wolność.
- Dziękuję ci. Jesteś dobrym koniem. - odszedł. - Idź za głosem serca, pomagaj tym, którzy tego potrzebują...
Zastanowiły mnie jego słowa... Nigdy tego nie robiłem.
Zbliżała się noc. Stępowałem obok klifu, gdy zobaczyłem człowieka... Ale
nie zwykłego. Siedział na wózku i nie miał jednej ręki. Był sam. Jak
ja. Trzymał w ręce zdjęcie kobiety. W oczach widać było szczere łzy,
które spływały raz po raz w dół. Podszedłem do niego. Odwrócił się i
próbował odjechać. Zbliżyłem się bardziej. Stałem przy nim wpatrując się
w horyzont. Otarłem o niego moją głowę, na znak, że chcę mu pomóc.
Położył swoją jedyną, prawą rękę na moim czole i pogłaskał. Przymknąłem
oczy. Mężczyzna śmiał się i uśmiechał do mnie. Stanąłem za nim i
popchałem wózek. Skręcił nim. Próbowałem doprowadzić go do jakiejś
drogi.
W końcu dotarliśmy do jakiejś dróżki obok jezdni. Spojrzał na mnie i
położył rękę na moich chrapach. Po chwili odjechał nadal się uśmiechając
się. Stałem tam chwilę przyglądając się jak odjeżdża, aż w końcu
postanowiłem pogalopować do domu.
Czas: 9ptk / Długość : 10ptk / Ciekawa akcja : 9 ptk