Wiatr targał moją grzywę we wszystkie strony. Wpatrywałam się w horyzont
nieruchomo. Moje życie nie miało sensu w poprzednim stadzie. Nic nie
było tam normalne... Zwierzęta, konie. Tu jest inaczej. Mam ojca, który
mnie kocha i matkę, która nie może tu należeć... Spojrzałam monotonnie w
dół. Pode mną fale uderzały o ścianę skalną. Było to piękne, a zarazem
niebezpieczne. Zbliżał się wieczór. Słońce powoli opadało w dół, aby
zbudzić Księżyc, który będzie się piął na sam szczyt nieba. Stałam tam i
czekałam, aż zapadnie noc...
Było trochę jasno, lecz prawie nic już nie widziałam. Obróciłam się.
Stał tam las. Jak wcześniej. Jednak z niego wydobywały się dziwne
odgłosy... Na początku nie byłam pewna, czy tam wchodzić, lecz musiałam
dotrzeć do domu. Postawiłam pierwszy krok. Pod ciężarem mojego kopyta,
złamała się sucha gałąź. Przede mną przeleciało stado wron, robiąc przy
tym wiele hałasu. Zmieniłam się w straszniejszą postać i wysłałam kilka
dusz w stronę środka boru. Nie wracały długo, więc postanowiłam, iż
przegalopuję przez knieje. Od razu ruszyłam galopem. Stopniowo jednak
zwalniałam. Widziałam światło... Blado niebieskie... Spojrzałam na
sklepienie niebieskie.
- Czyżby to kosmici? - zaśmiałam się cicho.
Podeszłam bliżej kryjąc się za drzewem. Stał tam jeleń. Nie taki zwykły...
Rozglądał się chwilę, po czym upadł na ziemie, ujawniając mi ranę,
ciągnącą się przed całą szyję i lewy bok. Jak w zwyczaju mają jelenie,
ryknął raz, potem drugi. ''Krzyk'' był okropnie głośny, nie do
wytrzymania. Zacisnęłam zęby i położyłam uszy po sobie. ''Cicho!'' -
szepnęłam. On gwałtownie się odwrócił, lecz szybko położył głowę na
liściach. Wyszłam zza ukrycia. Spojrzałam na niego. Był zdecydowanie w
stanie krytycznym. Chwiejnie szłam w jego stronę.
- Pomogę ci. - oznajmiłam mu z bladym uśmiechem widząc cieknącą krew.
- Nie wyglądasz na wrogo nastawioną... - odparł badając mnie wzrokiem.
- Bo nie jestem. Zabiorę cię do mojego domu. Tam może ci pomogę... - mówiłam schylając się.
- Nie. - zaprotestował. - Wolę umrzeć tu, niż patrzeć jak ty cierpisz widząc moją śmierć w twym domostwie.
- Nie jestem najlepszym medykiem... Mój ojciec mógłby ci pomóc. - uśmiechnęłam się.
- Pewnie ma za dużo obowiązków. Jesteś moim ostatnim ratunkiem. - mówił stanowczo.
- A jeśli przeze mnie umrzesz? - zapytałam wbijając wzrok w ziemię.
- I tak już jestem stary... - skulił się.
Podniosłam go i położyłam na swoim grzbiecie.
Znaleźliśmy się na polanie. Jeleń przez całą drogę powtarzał, że nie
muszę mu pomagać. Ściągnęłam go z moich pleców i położyłam na ziemi.
- Nie martw się, jeśli umrę to będę ci wdzięczny, że przynajmniej ktoś mi próbował pomóc, chociaż tego nie chce. - szeptał.
Wzięłam kilka liści i próbowałam zatamować juchę. Potem kazałam duchom
przynieść kilka plastrów, jakiś bandaży. Prawie wszystko było dobrze,
lecz jeleń nagle zaczął obficiej krwawić. Nie wiedziałam co robić...
Krew była w dodatku nie czerwona, a czarna. Zatruta? Nie sądzę...
Trucizna rozchodzi się po ciele w szybkim tempie.
- Magiczne jelenie mają taką posokę*? - zapytałam.
- Tak... Lecz to koniec. Daj sobie spokój... Jestem James. Jak cię zwą? - spytał.
- Mascared. - odparłam nie przestając zawijać opaskę.
- Powiem tam w niebie, że jesteś zbyt dobra, aby umrzeć... - uśmiechnął
się. - Dam ci dobrą radę: ''Aby być szczęśliwym, należy nie
rozpamiętywać bez końca swoich porażek...'' - zamknął powoli oczy.
Zapadła cisza... Słychać było tylko szum morza i wicher, który dął wprost na drzewa.
- James? - do oczu napłynęły mi łzy. - James!
Nie odzywał się, nie oddychał.
- Mogłam zanieść cię do ojca... On by ci na pewno pomógł! To przeze mnie...
Wstałam i zwiesiłam głowę. Znad ciała zwierzęcia zaczęły unosić się
różnokolorowe punkty. Niczym świetliki. Usłyszałam ciche śpiewanie...
Nagle rozległ się wielki wicher. Podniosłam niepewnie głowę. Nade mą
rozciągała się ogromna zorza polara. Ale nie zwykła. Po jej ''ścianach''
biegały zwierzęta. Dziki, żubry, tygrysy, jelenie... Nie mogłam
uwierzyć w to co widzę. James wstał. Uśmiechnął się do mnie i wzleciał w
górę. Tam wszystkie czworonogi zwróciły się ku niemu. Ze środka rogacza
wydobył się oślepiający blask. Zasłoniłam oczy kopytami, po czym
spojrzałam na samca. Uśmiechnął się w moją stronę i zaczął zmierzać w
stronę ściany zorzy. Wtem wszystko zniknęło. Nadal patrzyłam na niebo i
uśmiechałam się w jego stronę.
*Posoka - inaczej krew
Czas : 7ptk / Długość : 7ptk / Ciekawa akcja : 9 ptk