poniedziałek, 20 stycznia 2014

Od Mascared

Dzień. W jaskini panował półmrok. Gdzieniegdzie widać było blade promienie padające na ziemie, która nie była już żyzna. Słychać było również krople deszczu spadające z sopli lodu, które wiecznie wisiały na górze jaskini, chociaż było lato. Spoglądałam to na ściany, to na sufit. Od jakiegoś czasu jestem w tym stadzie. Nie ruszałam się z domu. Zadawałam sobie tylko pytanie, dlaczego teraz odnalazłam ojca, nie wcześniej. Kilka koni chciało dostać się do mojej jaskini, lecz od razu ich wyganiałam. Nic nie było jak dawniej. Lubię normalne życie i to, co się w nim dzieje. W końcu, po tygodniu siedzeniu w mroku, wyszłam ze schronienia. Światło okropnie raziło mnie po oczach. Nic dziwnego, normalna reakcja. Marszcząc oczy, przemierzałam polane, na której bawiły się źrebięta. Koni było coraz więcej, niektóre zmierzały w kierunku jeziora. Kierowałam się ku lasowi. Mogłam tam cieszyć się samotnością, której i tak jest za dużo. Wiele zwierząt mnie unikało, pomimo iż nie wyglądałam jakoś najgroźniej. Jeszcze z nikim się nie pokłóciłam, co jest jakimś osiągnięciem. Zwiesiłam bezładnie głowę.

Dotarłam do miejsca docelowego. Kłusowałam przez prawie nie widoczną dróżkę. Nagle przede mną pojawiła się stara rozpadająca się chata. Zatrzymałam się i uchyliłam niepewnie drzwi... Urwały się i przewróciły na bok. Odskoczyłam szybko w tył. Zajrzałam do środka. Unosił się tam dziwny zapach... Odór wręcz. Przełamałam się jednak i przeszłam przez próg. Nade mną był dziurawy sufit, a przez niego widać było korony drzew. Po prawej stronie stały niepozorne schody, natomiast po lewej skrzynia... Ominęłam zwinnie wgłębienia w podłodze i obejrzałam przedmiot. Był zamknięty na kłódkę. Znalezienie klucza nie było trudne - leżał obok. Otworzyłam ją wolno. Moim oczom ukazała się zniszczona mapa oraz naszyjnik. Podniosłam je i zamknęłam schowek. Rozłożyłam plan. Na górze były niezrozumiałe dla mnie runy. Pod nimi rysunki jakiś wysp, terenów. Wzięłam naszyjnik i obejrzałam go dokładnie. Przypominał niebieską kulę... Odwróciłam go. Widać było tam niezrozumiały język, ale nie runy. Nagle usłyszałam kroki. Zwinęłam papier i schowałam za siebie. Do środka wszedł Mustang.
- Co tam masz? - zapytał.
- Em... Nic. Takie tam, kwiatki. Zbieram je sobie... - odpowiedziałam szybko zerkając co chwilę na podłogę.
Podniósł jedną brew, a ja przeszłam obok niego nerwowo. Złapał mnie za łokieć i odebrał przedmioty. Patrzył na mnie nie dowierzając.
- Skąd to masz? - podniósł głowę.
Nie wiedziałam co odpowiedzieć... Milczałam tylko.
- Odpowiadaj! - krzyknął.
- Za tobą jest skrzynia... - odparłam pokazując na nią.
Ogier spojrzał na nią i wyszeptał:
- Wiedziałem, że to kiedyś się wyda...
- Ale co? - podeszłam bliżej.
- To wszystko. - wyszedł z impetem.
Patrzyłam jak odchodzi. Spojrzałam na schody... Weszłam do góry. Na ścianie wisiał srebrny, trochę pokryty rdzą miecz. Obok niego inne bronie. Rozejrzałam się szybko. Nic tam w zasadzie nie było. Zeszłam na dół i wybiegłam na zewnątrz. Ciągle dręczyła mnie tajemnica, którą skrywa samiec. Postanowiłam udać się do ich domu.

Już obok domu przywódców, słychać było kłótnie. Zawahałam się chwilę, czy tam wejść... Gdy głosy ucichły, wkroczyłam tam nieśmiało. Kiwnęłam głową na powitanie. Andrea stała kilka kroków od Mustanga i patrzyła na niego ze wściekłością.
- Czego tu szukasz? - zapytał samiec, chociaż doskonale wiedział o co chodzi.
- Tego. - pokazałam na przedmioty.
Klacz podniosła naszyjnik i podeszła do mnie.
- Weź go. - wplotła mi go w grzywę. - U ciebie będzie bezpieczny.
- Ale... - spojrzałam na nią.
- Andrea, nie... - wtrącił jej partner.
Samica zwiesiła głowę i wyszeptała:
- Na kilka dni musisz odejść... Nikt o tym nie może się dowiedzieć.
- O czym? - mruknęłam.
- Nie jesteś jeszcze zbyt dojrzała, aby o tym sensownie powiedzieć... Odejdź. - odparła zaciskając zęby.
Po policzku wędrowała jej jedna mała łza. Otarłam ją i uśmiechnęłam się blado. Wybiegłam z naszyjnikiem z jaskini zamieniając się we wronę. Cały czas myślałam, dlaczego to taka ''tajemnica''.

Dzień potem przyszłam do przywódczyni...
- Andrea? - zapytałam wchodząc do domostwa.
Z mroku wyłoniła się ona. Spojrzała na mnie.
- Gdzie mam się podziać? - zapytałam oglądając się za siebie.
- Najlepiej będzie jak spędzisz te dni przy ludziach. Tam nikt się o tym nie dowie... - odparła.
- Na pewno? - spojrzałam na moje kopyta.
Kiwnęła twierdząco głową. Pożegnałam się z nią i pobiegłam do jaskini, aby spakować najpotrzebniejsze rzeczy.

Kilka dni potem, byłam już w mieście, zwanym Nowy York. Przybrałam postać psa, który miał fioletowe oczy. Może to wyglądało dziwnie, ale dzięki temu może szybkiej znajdę dom. Błąkałam się po ulicach, aż w końcu natrafiłam na schronisko. Dla psów nie jest to wymarzone miejsce, ale nie mogłam w tym momencie spać na ulicy. Gdyby wisior dostał się w ludzkie ręce... Odnaleźli by nas, zaczęli robić badania. Wślizgnęłam się do środka budynku i usiadłam obok jakiejś kobiety.
- A ty co tu robisz? - zapytała głaskając mnie.
Dziwne to miejsce... Rozglądałam się, gdy po chwili, ona niespostrzeżenie zapięła mi na szyi obrożę, a do niej przyczepiona była smycz. Zaprowadzono mnie do dużej klatki pomiędzy czarnym pudlem, a małym yorkiem. Przewróciłam oczami i położyłam się w kącie.
- Jesteś nowa? - usłyszałam ''męski'' głos dobiegający z prawej strony.
- Ta, bo co? - spojrzałam na łapy.
- Gwarantuje ci, że zostaniesz tu na długo... - odparł.
- Yhym. Mówisz tak, bo sam tyle tu zostałeś. - prychnęłam.
Obok nas pojawiła się mała dziewczynka razem z rodzicami. Przeciągnęłam się i podeszłam do kraty. Spojrzałam na nią moimi fioletowymi oczyma, a kobieta odsunęła się kilka kroków ode mnie.
- Chce tego! - dziecko pokazało na mnie palcem śmiejąc się.
- Przecież ona ma dziwne oczy... - szepnęła kobieta.
- Mary, to przecież tylko pies. Może to Border Collie, one mają czasem niebieskie oczy, a ta suczka jest wyjątkowa... - mówił mężczyzna.
- Jack, a jeśli to coś jest chore? - zapytała.
- No nie wygląda... - zaśmiał się.
Jak się okazało, Jack zawołał kogoś z obsługi. Wypuścili mnie i dali smycz.

Po dotarciu do domu, zorientowałam się, że jestem ma Manhattanie. Wysiedliśmy z samochodu. Moim oczom ukazał się duży dom. Nie była to willa, ani rozpadająca się chata. Weszliśmy do środka. Od razu zaprowadzono mnie na niebieskie legowisko, obok kominka. Zbliżał się wieczór, więc wszyscy zasiedli przy kolacji. Ja dostałam jakieś mięso w misce. Śmierdziało bardzo, ale w smaku było do wytrzymania...
- Emeli, idź do pokoju. - odezwała się Mary.
Dziewczynka podbiegła do mnie i pogłaskała, po czym ruszyła po schodach do swojego pokoju. Jej rodzice przez chwilę rozmawiali, a potem zasiedli przed telewizorem oglądając głupi film... Patrzyłam w ekran, ale szybko zasnęłam. I tak nic nie rozumiałam.

Rano znudził mnie głos. Dobiegał on z telewizora... Jakieś wiadomości nadawali. Ojciec dziewczynki szykował się do pracy, jej mama jeszcze nie. Emeli siedziała przy stole jedząc śniadanie. Po chwili przybiegała do mnie i usiadła obok. Przytuliła się szybko i pobiegła po buty. Zakładając kurtkę, wybiegła z domu i wsiadła do auta. Za nią wyszła Mary, a potem Jack. Zamknęli dom na klucz i wyjechali. Gdy upewniłam się, że już nie wrócą na dłużej. Otworzyłam ''plecak'' i wyjęłam z niego naszyjnik. Usiadłam obok stołu i obejrzałam go ponownie. Zauważyłam, że gdy dotknę środka, pokaże mi się obraz domu przywódców... Zobaczyłam w nim ''obrady''. Niestety nie było nic słychać. Uczestniczyli w nich przywódcy stada, ich córka oraz przywódców wojowników, magów, medyków i przywódcę szpiegów.

Kilka dni potem, postanowiłam wrócić do stada. Rozstanie nie było ciężkie, bo i tak za dużo czasu ze mną nikt nie spędzał, a uciec nie ma co mówić. Akurat wtedy wypuszczono mnie na podwórko. Pewnie myśleli, że jakiś wysoki płot mnie powstrzyma... Konia z mocami na pewno nie. Zmieniłam się we wronę i przemierzałam teren miasta.

Gdy zabudowań już praktycznie nie było, zmieniłam się konia i pobiegłam do brzegu morza. Wpatrywałam się w horyzont. Bryza targała moją grzywę we wszystkie strony. Zmieniłam się w unipega i wzleciałam w górę, kierując się na tereny SDG.

CDN