- Matka na pierwszym miejscu. - odparłam cicho nieco zawstydzona. - Przepraszam za to pytanie.
- Oj tam, oj tam. - podleciał bliżej do mnie i pocałował w ganasz.
Uśmiechnęłam się do niego wesoło, a on odwzajemnił gest.
- Gdy z mamą będzie już dobrze, pomyślimy o wakacjach. - odparł ogier.
Droga bała długa i żmudna. Owszem, dotarliśmy na miejsce, gdzie
prawdopodobnie znajdowało się stado Soul, jednak te tereny były
niezwykle rozległe. Wylądowaliśmy na ziemi i maszerowaliśmy żwawo. Gleba
miała specyficzny, pomarańczowy kolor oraz była popękana.
- Jest tu zupełnie jak w Wielkim Kanionie Kolorado... - rozglądałam się z ciekawością.
- A ty znów o wakacjach. - zaśmiał się nieśmiało.
- Gdybyś chociaż raz odwiedził ludzki świat, też byś tak rozmyślał. - spojrzałam na niego.
Valentino podszedł bliżej do mnie i objął ramieniem.
Nastała noc. Nadal dążyliśmy do calu, chociaż wcale nie wiedzieliśmy
gdzie on jest. Nagle zobaczyłam kilka światełek i usłyszałam odgłos
kopyt.
- To chyba oni! - zawołałam.
Wyrwałam się ze stępu w cwał biegnąc wprost na ich obóz. Nie myliłam się - od razu rozpoznałam znajomych.
- Mascared! - zawołał głos za mną.
Obejrzałam się. Pośród koni ujrzałam mojego przyjaciela.
- Jackob! - uradowałam się podbiegając do niego i wpadając w ramiona. - Długo się nie widzieliśmy.
- Za długo. - zaśmiał się.
Niedługo potem dołączył do mnie Valentino.
- Kim on jest? - ogier zapytał patrząc na srokatego nieznajomego.
- Mój stary przyjaciel - Jackob. Nie musisz się martwić, nigdy nie
byliśmy sobą zainteresowani. Tum bardziej, że Jackob jest homoseksualny.
Valentino spojrzał nerwowo to na mnie, to na niego.
- Jak ci się wiedzie? - przerwałam cisze.
- Znalazłem już sobie partnera. Jest ok. - uśmiechnął się.
Zaśmiałam się tajemniczo.
- Potem mi go przedstawisz. - odparłam. - Przybyliśmy tu, aby zobaczyć się z moją matką, więc raczej nie zabawimy tu długo...
- Rozumiem... Idźcie, bo Soul się pogarsza. - pożegnał się machnięciem głowy.
Odeszliśmy. Chwilę potem Tino zapytał cicho:
- Widziałaś jak on się na ciebie patrzył?
- H-O-M-O, homseksualny koń to taki, który nie kocha płci przeciwnej, nie martw się już tak.
- Trzymaj się mnie, czasem można się tu zgubić. - szepnęłam przedzierając się przez tłum.
Tino kroczył bardzo blisko mnie, więc niektórzy zdążyli się już
zorientować, że nie jest on przypadkowym koniem. Niektórzy się
uśmiechali, a najbardziej starsze konie. Dobrze się z niki dogadywałam, a
najbardziej z przyszywanymi dziadkami, ale ich akurat tu nie było.
Dostali pewnie misje, gdyż zażyli oni specyfik, dzięki któremu koń się
nie starzeje. Nagle zobaczyłam trzy znienawidzone klacze... Przewróciłam
oczyma na ich widok i próbowałam jakoś je wyminąć, ale się nie udało.
Zauważyły Valentina, a jak wiadomo, one kleją się do każdego ogiera,
który jest z ich wrogiem.
- Cześć Mascared. - zaczęła miło Cornelia, ich ''przywódczyni''.
- Witam. - odparłam sucho przystając.
Cornelia przyjrzała się badawczo ogierowi i odepchnęła mnie, aby bliżej mu się przyjrzeć.
- Hej... - zatrzepotała rzęsami wpatrując się w oczy samca.
Stał nieruchomo nie wiedząc co zrobić, bo po chwili okrążały go jeszcze
dwie adoratorki - Agneis oraz Lily. Wstałam wściekła z ziemi i z całej
siły powaliłam Cornelię na glebę.
- Zostaw go! - krzyknęłam prowadząc ogiera daleko od nich. - Pewnie jeszcze się z nimi spotkamy. - mówiłam z grymasem.
- Kim one były? - zdziwił się.
- Trzy pośmiewiska stada. Corlelia, Agneis oraz Lily. Od małego się nie
dogadywałyśmy, a teraz chcą odbić każdego ogiera, bez wyjątku i dobrze
im to wychodzi. Raz już odebrały mi chłopaka, Maksa...
- Pan życzy sobie towarzyszyć Mascared? - zapytał medyk, gdy dotarliśmy do niego.
- Oczywiście. - odparł bez zająknięcia.
- W takim razie, zapraszam. - ogier poprowadził nas do oddzielnego pokoju.
Przez ''szybę'' ujrzałam moją matkę leżącą pod kroplówkami. Od razu zadałam pytanie:
- Czy można się z nią porozumiewać?
- Tak, dziś się wybudziła ze śpiączki. Proszę wejść, zawołam was gdy czas na wizytę się skończy.
Weszłam szybko do środka i usiadłam obok jej łóżka. Podniosłam jej bezwładne kopyto i zaczęłam je gładzić.
- Dzień dobry mamo. - przywitałam się. - Wszystko będzie dobrze mamo... - powtarzałam czując, że do oczu napływają mi łzy.
Valentino podszedł do mnie i objął znów ramieniem stojąc. Soul spojrzała na mnie pustym wzrokiem płytko oddychając.
- Ogier... - próbowała podnieść kopyto i pokazać na niego.
- To jest Valentino. Jesteśmy razem. - odpowiedziałam szybko, spoglądając na niego.
Kiwnął głową uśmiechając się blado, a Soul zrobiła to samo z trudem.
- Myślałam... że.... nie znajdziesz... już... partnera. Tak kochałaś
Maksa... - z każdym słowem mówienie przychodziło jej z trudem.
- Też tak myślałam... - zwiesiłam głowę.
Rozmawiałyśmy tak z 10 minut. Starałam się mówić jak najwięcej, aby mama
nie musiała zadawać dużo pytań, bo to jeszcze bardziej ją
wycieńczyłoby. Wtem wszedł medyk.
- Wizyta niestety się zakończyła. - zaczął. - Soul możecie odwiedzić po
kilku dniach. Będę was informował szybką pocztą o postępach klaczy,
jeśli musicie wrócić.
Wyszliśmy z pokoju i z kliniki od razu spotykając trzy wrogo nastawione samice.
< Valentino? >